Tupot bosych
stup rozbrzmiewał nieprzyjemnie, niebezpiecznie wręcz głośno, roznosząc się
echem w plątaninie pustych, ciemnych uliczek.
Reagan oparła
się o kamienną ścianę piętrowego budynku. Ze szpar w drewnianych okiennicach
wylewało się na zewnątrz słabe, żółte światło, wyławiając zmizerniałą twarz z
mroku.
Przez chwilę
nasłuchiwała. Z dala rozbrzmiewało towarzyszące jej od dawna uporczywe
szczekanie psa, a w domu, przy którym stała, brzęczały naczynia. Oprócz cichego
szmeru spływającego po spękanej nawierzchni i wylewającego się z rynsztoków padającego
wcześniej deszczu, oraz zwyczajnych, nocnych odgłosów, nic nie przykuło jej
uwagi.
Poprawiła na
rękach niewielkie zawiniątko i odchyliła głowę do tyłu, starając się uspokoić
oddech i bijące szaleńczo serce oraz zebrać resztki sił, pozostałe w jej
rezerwach. Pozlepiane ciemne włosy zsunęły się przy tym z jej twarzy,
odsłaniając wydatne kości policzkowe, zapadłe policzki i uwidaczniając ciemne
kręgi pod oczami.
Nagle
rozbrzmiały płacz zmusił kobietę do ruszenia dalej. Przytulając do siebie
pakunek i nucąc cicho piosenkę, zadziwiająco dźwięcznym i czystym głosem,
rozchlapywała wokół wodę i błoto, brudząc krańce szarej sukni.
Kwilenie ucichło,
lecz wciąż bała się zatrzymać.
Armia Pana -
walinzi, nie byli zwykłymi ludźmi, podobnie jak on sam. Każdy z nich wywodził
się z rodziny obdarzonej przez władcę niezwykłymi umiejętnościami. Rody
machonich posiadały niezwykły wzrok. Widzieli oni w najgłębszych ciemnościach i
z niesamowitą ostrością, nawet z dużych odległości. Nguvi dysponowali siłą
dziesięciu koni – przynajmniej według szczerzących się wśród ludzi plotek i
legend, od pokoleń przekazywanych z ust do ust. Upesi byli szybcy i zwinni. W
tej chwili kobieta najbardziej obawiała się jednak maqali. Ponoć dzięki swemu czułemu
słuchowi, potrafili wychwycić z daleka pojedynczy trzepot motylich skrzydeł.
Choć kobieta odnosiła się do tego z wypracowanym sceptycyzmem, skłonna była
wierzyć, że ich słuch rzeczywiście jest znacznie lepszy od przeciętnego
człowieka.
Lękała się,
że posłyszą niesiony wiatrem nierówny oddech, jej kroki na zimnych, pełnych
śmieci i śliskich od zawartości przepełnionych rynsztoków kamieniach oraz
niespokojny płacz dziecka spoczywającego w jej ramionach.
- Aaa,
kołysankę śpiewam ci. - Zanuciła cicho, nie mogąc się powstrzymać od ciągłego
oglądania za siebie. Mimo, że jej oczy nawykły już do ciemności, brak lamp, czy
chociaż nikłego światła gwiazd, skrytych teraz za zasłoną grubych, ciemnych
chmur, sprawiał, że widziała głównie ciemniejsze plamy będące zarysami
przedmiotów, które w mroku w dziwny sposób traciły rzeczywiste wymiary i odcinały
się niewyraźnie od otoczenia.
Wdepnęła w
coś śliskiego, poślizgnęła się i upadła na kolana. Prawie upuściła przy tym
zawiniątko.
Szczekanie umilkło,
lecz chwilę potem rozległo się piskliwe ujadanie, które zakończyło się jednym,
wysokim szczeknięciem. Kobieta domyśliła się, że ktoś – najprawdopodobniej
właściciel psa – zirytowany hałasem brutalnie uciszył zwierzę.
Podniosła
się i wytarła ręce o suknię. Spód prawej dłoni, którą zahamowała upadek, miała
zadrapaną; czuła nieprzyjemne pieczenie w miejscu otarć. W tej chwili było to jednak
mało istotne. Odczuwała również, że do stopy przywarła jej mazista, śmierdząca
substancja, podejrzanie przypominająca gówno, lecz kobieta wolała tego nie
sprawdzać. Nie zdziwiłaby się jednak, gdyby rzeczywiście było to psią kupą, czy
nawet odchodami jednego z licznych bezdomnych, włóczących się po mieście,
żebrząc o żywność i pieniądze.
[...]